poniedziałek, 28 września 2015

Przerwa

Uwaga, uwaga. Chwilowa przerwa w nadawaniu. Mój laptop niestety odmawia współpracy, a nie chce mi się wklepywac notek przez telefon ;-) Jestem już z powrotem na Bali, powoli zbieram się do wyjazdu na Jawę. W sobotę o świcie wsiadam do samolotu. Indonezja jest bardzo ok!

piątek, 25 września 2015

Lombok

W każdej podróży przychodzi taki moment, że dociera się do punktu, z którego należy już wracać. Czyli zupełnie jak w życiu. W tej podróży jest to wyspa Lombok - dotarłem tak daleko na wschód, że zaczynam się zastanawiać czy to nie jest już powoli zachód. Tak jak pisałem wcześniej, między Bali a Lombok znajduje się granica między dwoma światami - rzeczywistością Azji Południowo - Wschodniej a światem Australii. Wody między tymi wyspami są tak głębokie, że nawet kiedy poziom mórz znacznie się obniżał, Bali i Lombok oddzielone były cieśniną. Dla przykładu - tygrysy nigdy nie wywędrowały dalej na wschód, niż do brzegów Bali.



Obecnie przekroczyć tę granicę jest stosunkowo łatwo. Wystarczy w miejscowości Padang Bai wsiąść na prom i po 4 godzinach dociera się do portu Lembar na Lombok. Słyszałem straszne rzeczy o tym promie- że płynie się pół dnia, że strasznie buja, że jest tłum ludzi. Prawda jest taka, że te plotki rozsiewa lobby przewoźników dysponujących szybkimi motorówkami - oni wolą, żeby ludzie korzystali z ich usług za 50 dolarów w jedną stronę, niż z publicznego promu, który kosztuje około 1 dolara. Na promie jest miło, są stosunkowo wygodnie siedzenia, można się zdrzemnąć albo obejrzeć wyświetlany na telebimie film (ja trafiłem na jedną z komedii z Jackie Chanem), No i można doświadczyć niesamowitego cyrku w trakcie załadunku - kobiety wchodzą i wychodzą z koszami na głowach, a w koszach mają wodę, kawę, czipsy, ryż z kurczakiem, wafelki - cokolwiek tylko można sprzedać głodnemu/spragnionemu podróżnikowi. Potem na pokład wskakuje zespół młodych chłopaków, którzy z gitarami śpiewają najnowsze indonezyjskie hity, po czym zbierają pieniążki do kapelusza. Oczywiście kręci się też mnóstwo dziwnych typków, czekających na okazję do zrobienia szemranego interesu albo podwędzenia komuś portfela, no ale taki już koloryt portowych sytuacji.

Przed wejściem na prom poznaję Filipa. Już w autobusie zwracam na niego uwagę, bo ewidentnie wygląda mi na Polaka. Ja nie wiem po czym to się poznaje - ale jakoś tak jest, że zazwyczaj po prostu można rozpoznać rodaka. Na początku co prawda mówi, że jest Niemcem, po krótkiej rozmowie przyznaje jednak, że jego matka była Polką i nawet mieszkał przez rok w Warszawie :-) Zagaduje nas też Nila, rodowita obywatelka wyspy Lombok. Jest przedstawicielką plemienia Sasaków, którzy dominują na wyspie. Można ich rozpoznać po charakterystycznych, płaskich nosach, nadających im nieco afrykański wygląd. Nila ma 23 lata, mówi ŚWIETNIE po angielsku, okazuje się, że całkiem nieźle też po niemiecku. Wyznaje mi, że chciałaby wyjechać do Australii na rok, żeby popracować jako au pair ale... ojciec jej nie pozwala. Lombok to mocno tradycyjne i konserwatywne społeczeństwo, bez zgody taty nie ma nawet co myśleć o wyjeździe. Mówi też, że strasznie chciałaby ubierać się sexy, a nie chodzić w hidżabie. Oczywiście na to też na razie nie ma szans...

Miło jest pogadać po polsku z Filipem. Jestem w Indonezji już trzeci tydzień, i jeśli nie liczyć Emi, którą odwiedziłem w Yogyakarcie, to pierwsza okazja, żeby porozmawiać w ojczystym języku. Możemy sobie razem ponarzekać na różne rzeczy, bo przecież język polski ze wszystkiego najlepiej nadaje się do narzekania. Narzekamy więc głównie na to, że bilet, który kupiliśmy miał obejmować przejazd promem ORAZ później również transport busem do stolicy Lomboku, Mataram. Oczywiście po zejściu z promu nie ma żadnego autobusu, to znaczy są, ale trzeba za nie osobno zapłacić. Ponieważ w takich sytuacjach jestem strasznie uparty, nie odpuszczam dopóki któryś z busików nie zabierze nas do Mataram za darmo. Nawet nie chodzi tu o pieniądze - po prostu nie lubię kiedy ktoś próbuje zrobić mnie w trąbę. Po 15 minutach zażartych dyskusji w końcu się udaje i jedziemy do miasta.

W Mataram idziemy do... McDonalda. Tutaj umówiłem się z niejakim Gede, nauczycielem angielskiego, który prowadzi zajęcia z dziećmi w małej wiosce w samym środku wyspy. Zdecydowanie nie należę do fanów tej restauracji, ale jako, że jestem godzinę za wcześnie, nie mogę odmówić sobie coli i kanapki McSpicy, która zresztą wcale spicy nie jest. Ogólnie rzecz biorąc jestem trochę rozczarowany poziomem pikantności indonezyjskiego jedzenia. Mówiono mi, że lokalne dania wypalają kubki smakowe zawartością chili, a tak naprawdę są po prostu ostre - tak jak powinny być. Czasem muszą nawet dodawać odrobinę piekielnego sosu sambal, żeby osiągnąć odpowiedni poziom "gorąca".

Gede przyjeżdża o czasie na pożyczonym od kolegi motocyklu i jedziemy razem do jego wsi. Tu ważna uwaga - motocykle i skutery to absolutnie podstawowy środek transportu w Indonezji. Już 12-latki zasuwają po ulicach na motorach, czasem mam wrażenie, że tutaj właściwie się NIE CHODZI.
Zamiast taksówek funkcjonuje tak zwany ojek, czyli taxi motocyklowe. Po prostu siada się z tyłu za kierowcą i jedziemy. Jest to w sumie dosyć niebezpieczne, bo wiadomo jak jeżdżą Indonezyjczycy, a nie zawsze pasażer dostaje kask. Tak jest i tym razem - jadę z Gede bez kasku, z wielkim plecakiem, przez jakieś 20 kilometrów. No ale oczywiście, jak to w Azji - zasady nieustannie są łamane a wypadków żadnych nie ma. W tym szaleństwie jest metoda.

Gede poznaję przez Couchsurfing. Muszę przyznać, że wpadł na znakomity pomysł - ponieważ uczy angielskiego w niewielkiej wsi o uroczej nazwie Pemepek, jego goście pomagają dzieciakom w zajęciach. Akurat tak wyszło, że w dniu kiedy przyjeżdżam jest święto i szkoła jest zamknięta, ale i tak przez dwa dni kiedy śpię u Gede mam okazję poznać kilkunastu jego uczniów. Mieszkam w tradycyjnym domu plemienia Sasaków, razem z Gede, jego matką, żoną i córeczką. Dom jest bardzo prosty, kibelek na zewnątrz, prysznic to po prostu ogrodzony murkiem, wolno stojący pojemnik na powietrzu, z którego można polewać się zimną wodą. Jest ekstra! Pierwszej nocy mam okazję razem z większością facetów ze wsi wziąć udział w uroczystym posiłku poprzedzonym kilkunastominutowymi śpiewami ku czci Allaha - przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Zwłaszcza kiedy wysiada prąd i jemy przy blasku świeczek, rozmawiając - uwaga - o grze Roberta Lewandowskiego. Bo warto wiedzieć, że w Azji kojarzą tylko dwóch Polaków - Lecha Wałęsę i Roberta Lewandowskiego.



Następnego dnia dwóch chłopaków zabiera mnie do swojej wioseczki, gdzie jestem oprowadzony po plantacji kokosów i bananów, próbując jednocześnie nie dać się przekarmić na śmierć wyżej wymienionymi owocami. Swoją drogą - nie wiedziałem, że w Indonezji zasadniczo nie je się "starych" kokosów, takich jakie w Polsce można dostać w sklepach. Stare kokosy służą do produkcji oleju, natomiast je się "młode", które mają jeszcze miękki miąższ. Oczywiście jestem we wsi chodzącą sensacją, wszyscy chcą częstować mnie kawą i zapewniają, że jestem mile widzianym gościem i mogę spać u każdego z nich, jeśli tylko zechcę.

To były niezwykle urocze dwa dni, jakże odmienne od pobytu na Bali. Tutaj nikt nie próbuje mi niczego sprzedać, po prostu jesteśmy ciekawi siebie nawzajem i wchodzimy w fajną interakcję. Indonezja jednak promuje Lombok jako "next big thing" po Bali, więc może jest to ostatnia szansa, żeby zaznać tej wyspy w stanie jeszcze nieskażonym masową turystyką. Aczkolwiek turystyka jest tutaj niewątpliwie szansą - miejscowa ludność jest biedna i żyje bardzo skromnie, napływ bule z pewnością pozwoliłby wielu odkuć się finansowo.



Jadę jeszcze bardziej na południe, do miejscowości Kuta, gdzie podobno czekają na mnie dziewicze plaże i umiarkowany ruch turystyczny. No bo - wstyd przyznać - przez 3 tygodnie pobytu na indonezyjskich wyspach, tylko raz pływałem jak dotąd w oceanie! 

wtorek, 22 września 2015

Bali

Bali to troszeczkę inna planeta. Planeta fantasy, planeta magii, gdzie każdego ranka mieszkańcy składają ofiary dobrym i złym duchom, aby dzień był udany. Ofiary składa się też np. przed wyjazdem w podróż czy przed wyjściem na trekking w góry. Kwiaty, coś do jedzenia, drobne upominki - tak aby duchy miały dobry humor. Chociaż czasami bywa też groźnie - w wypadku bardziej poważnych ceremonii urządza się walki kogutów, a przegrany idzie na ofiarę. To odróżnia balijski hinduizm od indyjskiego - tutaj je się mięso a ofiary bywają krwawe. Lokalne święta odbywają się bardzo często, niektórzy żartują, że JAKIEŚ święto jest tu właściwie codziennie. Każda rodzina ma swoją domową świątynkę a poza tym w każdej wiosce są dodatkowo trzy świątynie "wspólne", poświęcone odpowiednio Brahmie, Wisznu i Śiwie. Łatwo więc policzyć, że na Bali jest więcej świątyń niż domów. Religia ma ogromny wpływ na codzienne życie mieszkańców i widać, że wszyscy dobrze się z tym czują i nie mają bynajmniej zamiaru rezygnować z obyczajów, które praktykują od stuleci.

To jednak tylko jedna z twarzy Bali. Mieszkańcy rajskiej wyspy doskonale zdają sobie sprawę z jej komercyjnego potencjału i... nie wahają się go użyć. Doskonale widać to w miejscowości Ubud, w której siedzę już trzeci dzień. Umówmy się - to jest po prostu kawałek Europy przeniesiony żywcem do Azji. 70% ludzi na ulicy to biali. Co krok sklep z markowymi ciuchami, knajpki serwujące mrożone jogurty albo włoskie espresso, restauracje z bogatym menu, gdzie można znaleźć zarówno kuchnię indonezyjską (oczywiście z odpowiednio zawyżonymi cenami) jak i pizzę czy hamburgery. Na każdym rogu spa i salony masażu a także biura turystyczne, w każdej chwili gotowe sprzedać ci wycieczkę do dowolnego punktu na wyspie. Piękne dziewczyny w letnich sukienkach spacerują w towarzystwie przystojnych, opalonych mężczyzn, Japońscy turyści suną odrobinę zagubieni od sklepu do sklepu, miejscowe chłopaki prężą muskuły i pokazują tatuaże, chichocząc na widok białych turystek w bikini. Co różni Ubud od Europy? Przede wszystkim ceny - pomimo tego, że dużo zawyżone jak na standardy indonezyjskie, wciąż jednak są znacznie niższe nawet od cen w Polsce. Francuzi, Hiszpanie czy Australijczycy mogą więc radośnie szastać pieniędzmi, pozwalając sobie na rzeczy, które, przykładowo, na Lazurowym Wybrzeżu, znacznie przekraczałyby możliwości ich kieszeni. Nie ma też co ukrywać, że nie wszędzie w Europie lato trwa 12 miesięcy w roku.

Jak dla mnie najbardziej niezwykłe jest to, że te dwa światy koegzystują w naturalnej harmonii i nawet mają na siebie pozytywny wpływ. Turystom podoba się bajkowy charakter wyspy a Balijczycy chętnie korzystają z przywożonych przez przyjezdnych dolarów aby jeszcze bardziej upiększać swoje świątynie i jeszcze huczniej obchodzić religijne święta. Lokalni mieszkańcy na szczęście nie są nachalni i potrafią "sprzedawać" uroki swojej ojczyzny w taki sposób, że nie jest to BARDZO męczące. Kiedy zagadują na ulicy i proponują przejażdżkę taksówką, wycieczkę na plażę czy tradycyjny masaż, wystarczy się uśmiechnąć i powiedzieć "nie, dziękuję". Zazwyczaj wystarcza ;-)

W Ubud spędzam większość czasu z Laure, Francuzką poznaną w Yogyakarcie, z którą kilka dni wcześniej weszliśmy na wulkan Bromo. Laure jest zdegustowana Ubud - kojarzy jej się z Ibizą a przechadzający się po ulicach turyści ze zblazowanymi Paryżanami. Postanawiamy wyskoczyć na wycieczkę w głąb wyspy, a konkretnie nad jezioro Bratan, gdzie znajduje się jedna z najbardziej malowniczych świątyń na Bali - Pura Ulun Danu Bratan. Oczywiście jako obrzydliwie bogaci Europejczycy bierzemy taksówkę - kilka godzin jazdy po balijskich drogach i bezdrożach kosztuje nas w sumie po 50 zł na głowę.

Bali "wiejskie" jest po prostu przepiękne. Słynne tarasy ryżowe, bijące po oczach wszystkimi odcieniami zieleni, jedyna w swoim rodzaju architektura, mnogość świątyń, niezwykle mili ludzie obdarowujący nas wciąż uśmiechami - to naprawdę robi wrażenie. Gdy jednak po jakichś dwóch godzinach jazdy docieramy nad jezioro, czeka nas zaskoczenie. Aby dotrzeć bezpośrednio nad wodę, trzeba kupić... bilet. I takie też jest właśnie Bali. Oczywiście warto ten bilet kupić - położona nad jeziorem świątynia jest niezwykle fotogeniczna a i sam teren bardzo malowniczy. No ale gdzieś tam niesmak trochę pozostaje.

Następnego dnia Laure odlatuje na wyspę Flores a ja wyruszam na wycieczkę rowerową po okolicy. Znalazłem ogłoszenie typka o imieniu Wayan, który wpadł na genialny pomysł na biznes. Ponieważ Bali jest wyspą wulkaniczną, de facto jest to po prostu wystająca z wody góra. Wayan pomyślał więc tak - można podjechać prawie na sam szczyt tej góry samochodem, a potem zjechać na dół na rowerze, nad sam ocean. Kto się pisze? Okazało się, że pisze się tyle osób, że chłopak od 7 lat żyje głównie z organizowania tego typu wycieczek. Umawiamy się rano i tu pierwszy zaskoczenie - nikt inny na dziś się nie zgłosił, więc jedziemy tylko we trójkę, ja, Wayan i jego kumpel, który prowadzi auto. Ponieważ wszyscy jesteśmy w wieku "między wschodem a zachodem słońca", okazuje się, że słuchamy bardzo podobnej muzy i całą drogę "pod górkę" z iPoda chłopaków leci sobie Pearl Jam łamany na Radiohead, Bjork, Devendrę Banharta i okazjonalnie The Doors czy Dylana. Pełna globalizacja  - Polak i Balijczyk w Indonezji słuchają anglosaskiej muzyki i znają wszystkie te piosenki na pamięć...

Po drodze zatrzymujemy się na plantacji kawowo - owocowej gdzie mam okazję pożywić się mandarynkami prosto z drzewa, a przy okazji zobaczyć jak na krzakach rośnie kawa. W końcu zaczyna się zjazd. Dostaję dosyć wypasiony rower górski, kask na głowę i... jedziemy! Na początku potwornie wyboistymi leśnymi ścieżkami, potem przez dziurawy asfalt, na koniec zaś całkiem porządną "miejską"drogą. Cały czas z góry, przez jakieś 35 kilometrów - pyszna zabawa! Na koniec Wayan zabiera mnie do domu swoich rodziców, gdzie dostaję wyśmienity obiad - balijskie jedzenie w najlepszej możliwej wersji. No i wisienka na torcie - po całej akcji jedziemy na plażę wykąpać się w oceanie.

Trudno jednoznacznie ocenić Bali. Na pewno jest mocno skomercjalizowane, ale z drugiej strony nie wiem czy widziałem piękniejsze miejsce na ziemi. Trzeba umiejętnie z niego korzystać, tak by czerpać to co najlepsze, jednocześnie nie dając się naciągać, bo spokojnie można tu zostawić fortunę. Ja wiem, że z chęcią tu wrócę - Bali zdobyło moje serce.

Serce sercem, ale konto bankowe nie jest z gumy, więc jutro jadę dalej. Opuszczam rajskie Bali na rzecz wyspy Lombok, gdzie znowu zaznam uroków islamu. Podobno Lombok to takie Bali z czasów, kiedy jeszcze nie dotarła tam masowa turystyka. Nie sądzę, żeby było to możliwe, bo jednak 75% uroku Bali to moim zdaniem kolorowy hinduizm jego mieszkańców, ale zobaczymy - może będę mile zaskoczony. Tak naprawdę chcę dostać się na Lombok z innej przyczyny. Pewnie nie słyszeliście o linii Wallace'a? Generalnie chodzi o odkrycie niejakiego Alfreda Russela Wallace'a, który zaobserwował, że fauna i flora Bali i Lombok diametralnie się różni, pomimo tego, że wyspy te są położone tak blisko siebie. Okazało się, że w plejstocenie, kiedy poziom mórz był znacznie niższy, Bali (tak samo jak Jawa zresztą) było częścią kontynentu azjatyckiego, natomiast Lombok stanowił jedną masę lądu z Australią! Pomimo tego, że minęło od tamtej pory sporo czasu, na Bali wciąż mamy roślinność i zwierzęta takie same jak w większości Azji, natomiast Lombok to już fauna i flora typowo australijska. Nie wiem jak wy, ale ja bardzo chcę to zobaczyć :-)

niedziela, 20 września 2015

Między Jawą a Bali

Na przystani promów w Banyuwangi podchodzi o mnie koleżka i z miejsca pyta: "Gdzie jedziesz, może Denpasar?". W sumie tam właśnie jadę, więc nie zaprzeczam. "Wsiadaj, autobus zaraz odjeżdża, cena 200 000 rupii!". Wydaje mi się to DUŻO za dużo, więc wzruszam tylko ramionami i idę do kas, gdzie można kupić bilety na prom na Bali. Po drugiej stronie bramek wejściowych ten sam typek. "Dobra, ostateczna cena - 100 000!". Szybko zbił o połowę, więc od razu atakuję: "Może 80?", chociaż i tak wydaje mi się to za dużo. Kręci nosem a im bardziej kręci tym mniej chce mi się z nim gadać, więc szybciutko zmykam na prom.

Już po drugiej stronie przybiega kolejny koleżka. "Może do Denpasar?", pyta. "Owszem", odpowiadam, lekko przyspieszając kroku. On przyspiesza również i szepcze "50 tysięcy!". Oho, wystarczyło trochę poczekać i cena spadła do jednej czwartej! Ponieważ w sumie trochę mi się spieszy, zgadzam się i potulnie daję zaprowadzić do autobusu, zadowolony, że płacę w miarę normalną stawkę. Dopiero kiedy autobus odjeżdża widzę napis na ścianie dworca - bilety do Denpasar - 35 000 rupii.

Jawa i Bali są oddzielone wąską cieśniną, którą codziennie przekracza setki łodzi, łódek i łódeczek. Były co prawda plany, żeby wybudować most, ale władze Bali kategorycznie odmówiły. Dlaczego? Bo niewiele jest miejsc na świecie tak odmiennych jak Jawa i Bali a Jawajczycy słyną ze swojej skłonności do dominacji w indonezyjskim archipelagu. Co różni Jawę i Bali? Przede wszystkim religia i wszystko co się z nią wiąże. Na Jawie panuje islam, co prawda mocno wyluzowany, ale jednak wciąż narzucający pewne restrykcje (obyczajowe, kulinarne, odzieżowe). Na Bali natomiast radośnie kwitnie hinduizm! Jest to pamiątka z czasów kiedy cała Indonezja była hindu - po nadejściu islamu wszystko co hinduskie czmychnęło na Bali i tutaj pozostało. No i trzyma się mocno! Balijczycy są niesłychanie religijni, każdy dom ma swoją mniejszą bądź większą świątynkę, cały czas odprawiane są ceremonie, dobre i złe duchy wyspy muszą codziennie dostać swoje ofiary - cała te religijna obyczajowość jest niezwykle żywa a przy tym szalenie kolorowa! Bali to taka trochę wyspa ze świata magii, troszeczkę pomiędzy realnością a snem. W dodatku wszystko tutaj jest po prostu BARDZO ŁADNE! Od domów, poprzez pokryte dziesiątkami ornamentów świątynie, mury, drzwi, ulice - nawet dziewczyny są ładniejsze niż na Jawie ;-)



Jak reagują na to Jawajczycy? Oczywiście są zazdrośni. Nie usłyszałem na Jawie ani jednego dobrego słowa na temat Bali. Przereklamowana, droga, brudna itp. itd.  - to powie Wam każdy mieszkaniec Yogyakarty. Fakt faktem - ogromna ilość turystów spowodowała, że naprawdę jest tu znacznie drożej - przynajmniej w tzw. turystycznych zagłębiach. Wszak 80% odwiedzających Indonezję turystów przyjeżdża TYLKO tutaj.

Zanim jednak znalazłem się w turystycznych zagłębiach, wylądowałem w stolicy Bali, wspomnianym już Denpasar. Do Denpasar zasadniczo nikt nie jeździ - ewentualnie jest to punkt przesiadkowy do nadmorskich kurortów. Dlatego właśnie postanowiłem spędzić tutaj chociaż jeden dzień - lubię miejsca, gdzie normalni ludzie po prostu prowadzą normalne życie. Wylądowałem w uroczym homestayu o nazwie Nakula Home Inn, położonym w niewielkiej uliczce, z pięknym podwórkiem, świątynią i małą restauracyjką, w której raczyłem się sałatkami ze świeżych owoców.


Z Denpasar wiąże się jeszcze jedna zabawna historia. Od wielu lat basistą i wokalistą znakomitego prog rockowego zespołu Camel jest niejaki Colin Bass (sic!), który miał w życiu również swój indonezyjski epizod. W latach dziewięćdziesiątych jako Sabah Habas Mustapha wydał tutaj kilka płyt i wylansował parę sporych przebojów. Największym z nich był "Denpasar Moon", piosenka, która doczekała się ponad 50 coverów autorstwa zespołów z Indonezji, Filipin i Malezji. Pomyślałem sobie, że fajnie byłoby jej posłuchać w samym Denpasar, siedząc wieczorem pod księżycem. No cóż, taki już ze mnie niepoprawny romantyk... A piosenka leci tak. Posłuchaj :-)



Tymczasem na stronie Couchsurfingu zagadała do mnie niejaka Maya, Jawajka studiująca na Bali. Umówiliśmy się na obiad - ciekawy byłem jej opinii na temat wyspy. Przyjechała na skuterku w gustownym hidżabie i oczywiście od razu poinformowała mnie, że Jawa jest ZNACZNIE ciekawsza od Bali. Dodała też jednak, że ludzie tutaj są trochę bardziej otwarci i mniej konserwatywni. Jej koleżanka zaszła w ciąże bez ślubu i czmychnęła z Jawy na Bali właśnie - w rodzinnych stronach byłaby absolutnie skreślona, tutaj nikt się jej nie czepia. Maya zajmuje się ochroną żółwi - instytucja, z którą współpracuje wykupuje od wieśniaków żółwie jaja i dba, żeby młode wykluły się w bezpiecznych warunkach. Poszliśmy do lokalnej jadłodajni, gdzie za 2 złote 50 groszy wrzuciłem furę pysznych smażonych rybek z ryżem i smażonymi warzywami w pikantnym sosie - wciąż kocham tutejsze ceny jedzenia!

To były jednak jak dotąd ostatnie chwile względnie taniego żarcia. Dzisiaj dotarłem do Ubud - tak, tak, tego samego Ubud, w którym grana przez Julię Roberts bohaterka filmu (i książki) "Jedz, módl się, kochaj" odnajduje sens życia, wielką miłość itd. itp. Przyznam, że przeżyłem mały szok. Jak dotąd w Indonezji byłem nieustannie otoczony przez tłumy Indonezyjczyków, czasami tylko gdzieś przemknął jakiś turysta. Tymczasem w Ubud otacza mnie tłum białasów, i z rzadka gdziekolwiek można zobaczyć Balijczyka :-) Ceny też są odpowiednio dostosowane - w Denpasar zjadłem obiad za 10 000 rupii, w Ubud obiad w knajpie potrafi kosztować nawet 100 000 rupii! Niemniej jednak jest tutaj prześlicznie - wszędzie pola ryżowe, świątynie, posążki, świeci słońce, nikt się nigdzie nie spieszy. W sumie idealne miejsce na wakacyjny chill jeśli tylko ma się odpowiednią ilość funduszy na koncie.

Ubud jest też dobrym miejscem, żeby eksplorować balijskie wioski i wioseczki. Na rowerze, na motorze, na piechotę, albo taksówką. Zaczynam od jutra!

piątek, 18 września 2015

Bromo

Wulkan Bromo to bezsprzecznie jedna z największych atrakcji Indonezji. Być na Jawie i nie widzieć Bromo? To tak jakby być we Francji i nie zobaczyć wieży Eiffla. Oczywiście zrodziło to wielki boom turystyczny i już od Yogyakarty wszyscy próbują sprzedać każdemu wycieczkę na wulkan.

Na Bromo można dostać się na dwa sposoby - łatwy i trudny. Sposób łatwy to oczywiście załatwienie wszystkiego przez agencję, sposób trudniejszy to dostanie się tam na własną rękę. Ponieważ od lat podróżuję "po swojemu" i naprawdę rzadko korzystam z usług biur turystycznych, także tym razem postawiłem na "zrób to sam". Dlaczego tak? Raz, że jest zazwyczaj znacznie taniej, dwa, można dzięki temu poznać więcej lokalnych realiów, korzystając z publicznych środków transportu, jedząc po drodze w małych knajpkach "dla tubylców" i gadając z ludźmi, zazwyczaj zadziwionymi że bule (tak tutaj mówi się na białasów) jedzie miejscowym autobusem zamiast klimatyzowanym samochodem.

Bromo z agencją wygląda tak. Już w Yogyakarcie podróżnik zostaje ulokowany w minibusie, który jedzie do wioski Cemoro Lawang, leżącej u samych stóp góry. Bilecik z agencji upoważnia też do noclegu w wybranym hotelu, oraz do transportu jeepem o 2 w nocy na specjalny punkt widokowy, gdzie widać Bromo (oraz dwa kolejne wulkany) w całej okazałości. Potem jeepy jadą do samego wulkanu, gdzie można zajrzeć do wnętrza bestii. Następnie turysta jest odwieziony z powrotem do hotelu, koniec wycieczki. Fajnie? Niestety nie bardzo, bo każdej nocy pod Bromo podjeżdża KILKADZIESIĄT jeepów, co powoduje, że ogląda się widoki w dzikim tłumie, złożonym głownie z Japończyków, Chińczyków i emerytowanych Niemców. Co więcej - kosztuje to sporo kasy, bo łącznie wychodzi spokojnie ze 300 złotych za całą wycieczkę, co jak na warunki Indonezji jest kwotą mocno astronomiczną.

Można jednak podejść do tego inaczej. Ja zrobiłem tak - w Yogyakarcie wykupiłem sam transport pod Bromo (bez hotelu, bez jeepów itd.). Kosztuje to co prawda 200 000 indonezyjskich rupii (około 50 zł), ale pozwala dostać się na miejsce w miarę sprawnie, chociaż i tak zajmuje to 11 godzin. Drogi na Jawie nie są w najlepszym stanie a ogólne przeludnienie oraz fakt, że prawie każdy ma motocykl albo samochód powoduje ogromny traffic jam - właściwie cały czas jedzie się w korku przypominającym osławioną drogę wylotową w stronę Radomia przez Raszyn ;-) Kierowca wyprzedza jak szalony, próbując ominąć sznur samochodów, stosując klasyczny jawajski zestaw - wymuszanie pierwszeństwa, wyprzedzanie poboczem, jazda pod prąd dopóki na horyzoncie nie pojawia się większe auto itd. Do tego cały czas rozmawia przez telefon komórkowy. W pewnym momencie postanowiłem nakręcić telefonem cały ten cyrk, jako że siedziałem z przodu, obok kierowcy. Kiedy jednak nagrałem go jak gada przez telefon wpadł w autentyczne przerażenie. "Tak nie wolno", łkał. "Nie wolno rozmawiać i prowadzić jednocześnie. Pan nikomu tego nie pokaże, prawda?". Uspokajałem go jak mogłem, że to tylko na pamiątkę, ale do samego końca miał minę zbitego psa. Potem chyba lekko zwariował, bo co chwilę krzyczał "traffic jam! traffic jam!" śmiejąc się przy tym jak opętany. No cóż, ważne że dowiózł wszystkich żywych na miejsce.

Do wioski Cemoro Lawang dostajemy się już po zmroku. Jest bardzo zimno - na wysokości 2000 metrów temperatura spada do 5 stopni powyżej zera. Po nieustannych upałach jawajskich nizin jest to duży szok - różnica temperatur wynosi 30 stopni. Na szczęście jeszcze z Polski zabrałem sweter, czapkę i szalik, więc aklimatyzuję się dosyć szybko. Na miejscu czeka na mnie Laure, sympatyczna Francuzka, którą poznałem jeszcze w Yogyakarcie i z którą postanowiliśmy wynająć wspólnie pokój. W międzyczasie Laure spotkała jeszcze fantastyczną parę z Hiszpanii, Borja i Cristinę, którzy też chcą odbyć nocną wycieczkę na własną rękę. Nocujemy w zwykłym homestayu o nazwie Subur, gdzie nie ma ogrzewania ale przynajmniej można wziąć ciepły prysznic. Obok znajduje się wypasiony hotel Lava - oczywiście turyści z agencji śpią w Lavie, płacąc za wszystko dwa razy tyle. Jedyny plus Lavy jest taki, że mają wifi, dlatego wpadam do nich na chwilę posprawdzać maile i wypić ciepłą herbatę z imbirem.

Wyruszamy o 3 nad ranem. Planujemy dotrzeć przed świtem na punkt widokowy, do którego wszyscy jadą jeepami. Jest... "rześko", mam na sobie sweter, bluzę, lekką kurtkę, czapkę i szalik, a i tak cieplej robi się dopiero po jakichś 20 minutach marszu pod górkę. Fantastyczna sprawa - idziemy zupełnie sami przez las, rozmawiamy o podróżach. Ja opowiadam o Indiach, Borja o niedawnej wyprawie przez Chiny - podobno Chińczycy przechodzą aktualnie fazę obsesyjnego robienia sobie selfie - na przykład chodzą po Wielkim Murze i robią sobie co 5 minut fotkę. Zaznaczam - sobie, nie Murowi. Laura opowiada natomiast o swojej niedawnej wycieczce do Lizbony, gdze podobno jest moda na robienie sobie w kościołach selfie z Jezusem w tle. W sensie - nie Portugalczycy to robią, tylko turyści. Tymczasem gdzieś w oddali widzimy korek kilkudziesięciu jeepów sunących powoli pod górę. Podejmujemy decyzję, że nie będziemy szli tam gdzie jadą wszyscy, tylko znajdziemy sobie ustronny punkt widokowy po drodze. Po jakichś dwóch godzinach marszu docieramy do idealnego miejsca - jesteśmy na leśnej ścieżce i mamy doskonały widok na olbrzymi krater, w którym znajduje się Bromo. To niezwykły widok - stary krater jest naprawdę ogromny, no i niesamowicie jest zobaczyć aktywne wulkany, który "wyrosły" na podkładzie starego, wygasłego. Kiedy nastaje świt, widok zapiera dech w piersiach. Zresztą zobaczcie sami.



Gdy docieramy z powrotem do wioski jest już 9 rano - spędziliśmy na trekkingu łącznie sześć godzin. Bierzemy szybki prysznic, wrzucamy śniadanie i ruszamy dalej - tym razem zobaczyć wulkan z bliska. Zabawna sytuacja - teoretycznie za wstęp na teren krateru powinniśmy zapłacić 220 000 rupii (dużo!), ale jako, że wszystkie jeepy już pojechały i nikogo nie widać "na bramce", postanawiamy po prostu wejść do środka nie płacąc ani grosza. Klasyczne wejście "po polsku" - na swoje usprawiedliwienie mam to, że na pomysł ten wpadli Hiszpanie ;-)

Idziemy po pyle wulkanicznym pokrywającym krater - nawet przez buty czuć jak jest gorący. I tu wydarza się coś czego się nie spodziewałem - moje buty - a nie były to byle jakie buty, tylko niezłe obuwie do biegania - zaczynają się... topić. Najpierw odpada część podeszwy lewego buta, potem zaczyna odklejać się podeszwa prawa. Nie jest mi do śmiechu, bo gdybym stracił te buty i musiał iść po popiele boso, chyba także moje stopy poszłyby na straty. Trzeba było jednak wziąć dobre, górskie obuwie! Na szczęście udaje mi się dotrzeć do samego wulkanu bez całowitych strat. I tutaj trafiam na coś czego po prostu nie da się opisać. Można zajrzeć "do środka", a tam słychać huk przypominający odgłos wielkiego wodospadu, wydobywają się obłoki siarki, widać jak bardzo ta góra... żyje. Kiedy siarkowa chmura zawiewa przez chwilę na nas zaczyna nam zapierać dech w piersiach dosłownie - siarka pali gardło i płuca. Wulkan budzi ogromny respekt i warto chociaż raz w życiu zajrzeć w głąb bestii, która może wybuchnąć w każdej chwili.

Niestety nadchodzi czas się rozstać. Po południu razem docieramy do Probolinggo skąd Laure, Borja i Cristina jadą dalej oglądać kolejny wulkan a ja ruszam do mojego Couchsurfingowego gospodarza u którego spędzę jedną noc. Chociaż to nie do końca prawda - sympatyczny chłopak o imieniu Hendra w ostatniej chwili pisze do mnie, że musi wyjechać z miasta, ale mogę przenocować... u jego rodziców. "Oni mówią po angielsku, dasz sobie radę", pociesza mnie. Tak zaczyna się jeden z najdziwniejszych etapów mojej podróży. Ląduję w zwykłym jawajskim domu, gdzie przyjmują mnie rodzice Hendry - faktycznie mówią po angielsku, ale tylko na poziomie pozwalającym na przekazanie najprostszych komunikatów. Tata i mama są dosyć wyluzowani, chociaż wszechobecne zdjęcia Mekki nie dają zapomnieć, że jestem u muzułmanów. Hendra ma dwie siostry - jedna jest okutana od stóp do głów w hidżab, natomiast druga wygląda jak europejska nastolatka. Cały czas zalotnie się do mnie uśmiecha i dwa razy PRZYPADKIEM natykam się na nią w korytarzu jak idzie do łazienki przyodziana tylko w ręcznik. Naprawdę ZABAWNA SYTUACJA.

Niestety dwa dni spędzone w podróży plus nocna wspinaczka powodują, że nie za bardzo mam ochotę się integrować, jedyne o czym marzę to prysznic i sen. Idę jeszcze na szybki spacer po miasteczku - w Probolinggo nie ma zbyt wielu białych, więc wzbudzam niezdrową sensację. To naprawdę dziwne uczucie, kiedy idziesz sobie w poszukiwaniu jakiejś zupki na kolację a prawie wszyscy się na ciebie gapią. Dzieci wybuchają nerwowym śmiechem, chłopaki gadają do siebie ściszonymi głosami, starsi po prostu mierzą wzrokiem od stóp do głów. Panie, panowie, w Probolinggo wylądowało UFO!

Przed snem nie mogę pozbyć się widoku piekielnych wnętrz wulkanu. Na szczęście już jutro wyruszam w kierunku raju - bo przecież wszyscy mówią, że Bali to prawdziwie rajska wyspa. Wcześniej jednak jeden dzień w Banyuwangi - ostatnim miasteczku na Jawie, gdzie mam zamiar nie robić nic, porządnie się wyspać, odpocząć i poczytać autobiografię Franka Zappy - bo przecież nie można cały czas podróżować ;-)

wtorek, 15 września 2015

Borobudur

Pojawiają się czasem zapytania czym różni się Indonezja od Indii. No cóż, różnic i podobieństw jest wiele. Jeśli chodzi o pogodę to blisko Indonezji do południowych Indii - też jest bardzo gorąco i dosyć wilgotno. Właściwie w ciągu dnia trzeba ze 3-4 razy wziąć zimny prysznic żeby czuć się w miarę komfortowo. Jeśli chodzi o pory roku to w Indonezji jest lato przez 12 miesięcy, tyle tylko, że przez połowę tego lata pada. Ja trafiłem na koniec pory suchej i deszczu nie spadła od mojego przyjazdu nawet jedna kropla, ale podobno w porze deszczowej potrafi lać non stop przez wiele dni.

Podobne są ceny żywności - jeśli je się w "lokalnych" knajpkach, można spokojnie znaleźć danie obiadowe za 5 polskich złotych. I to nie jest byle jakie danie - dzisiaj w restauracji sumatrzańskiej (?) zjadłem Nasi Rendang, czyli oficjalnie najlepszą potrawę świata według głosów ankiety przeprowadzonej swego czasu przez CNN. Gdyby ktoś miał ochotę zweryfikować - tutaj link Najlepsze jedzenie na świecie - 2011 rok. Zapłaciłem za to 17 000 indonezyjskich rupii, czyli w przeliczeniu na złotówki według dzisiejszego kursu - dokładnie 4 złote i 38 groszy. Często ludzie pytają mnie jak to robię, że stać mnie na wakacje w Azji. Odpowiadam zawsze - jeżdżę na wakacje do Azji bo nie stać mnie na wakacje w Europie ;-)

Rendang wygląda tak jak na poniższym obrazku. Może nie jakoś bardzo apetycznie, ale jest naprawdę dobry. Chociaż pewnie nie dałbym tej potrawie pierwszego miejsca na świecie ;-) Generalnie jest to wołowina namoczona w mleku kokosowym z przyprawami, po czym gotowana powoli tak, żeby mleko odparowało i pozostawiło tylko esencję smaku.


Co jeszcze jest podobne? Na pewno szalony ruch drogowy, na pewno pewna dowolność w kwestii punktualności i terminowości, no i z pewnością fakt, że biały wciąż stanowi lokalną sensację. Straszono mnie, że wszyscy będą chcieli tu sobie ze mną robić zdjęcia (tak jest też zresztą w Indiach) ale jak dotąd nie dostałem ani jednej propozycji - widocznie za mało jestem podobny do atrakcyjnej blondynki ;-)

Jeśli chodzi o różnice, to widać je na przykład w stosunku do żebraków. W Indiach są wszechobecni i nikt się nimi specjalnie nie przejmuje. Jeśli na ulicy leży starsza kobieta bez środków do życia - cóż, widocznie taka karma, musiała sobie na to zasłużyć. Hindusi są w tych kwestiach dosyć bezwzględni. Indonezyjczycy to muzułmanie, a jednym z obowiązków pobożnego wyznawcy islamu jest dawanie jałmużny - jest to równie ważne jak codzienna modlitwa. Dlatego też mnóstwo jest np. ulicznych grajków, czasem lepszych czasem gorszych, którzy podchodzą do gości w knajpie i zawsze dostają te kilka monet.

Indonezyjczycy są chyba też mniej wścibscy - w Indiach każda rozmowa zaczyna się jak przesłuchanie. "Jak się nazywasz? Z jakiego jesteś kraju? Gdzie pracujesz? Ile zarabiasz? Jesteś żonaty? Masz dzieci? Czemu nie jesteś żonaty? Czemu nie masz dzieci?". Zwłaszcza kwestie rodzinne niezwykle interesują Hindusów i nie mogą nigdy zaakceptować tego, że ktoś może mieć np. 30 lat i nie być w związku małżeńskim. Mieszkańcy Indii czasami przypominają roboty funkcjonujące według określonego programu. Zwłaszcza dwa punkty tego programu są kluczowe. Punkt pierwszy - jak najszybciej się ożenić. Punkt drugi - jak najszybciej spłodzić jak najwięcej potomków. Doprowadziło to już w tym momencie do potwornego przeludnienia kraju a jeśli nic się w tej kwestii nie zmieni to będzie tylko gorzej. Indonezja oczywiście też jest bardzo przeludniona (zwłaszcza Jawa), ale przynajmniej temat rozmnażania nie pojawia się w rozmowie z każdym tubylcem poznanym na ulicy.

Kolejną ważną rzeczą jest podejście do kawy. W Indiach kawy się właściwie nie pija, tam króluje wszechobecna słodka herbata z mlekiem. Indonezja natomiast kawą stoi i kopi (tak po indonezyjsku nazywa się kawa) jest do dostania w każdej knajpie i budce z żarciem. Najsłynniejszą i najdroższą z tutejszych kaw jest kopi luwak, czyli gatunek wytwarzany z ziaren kawy wydalanych przez sympatyczne zwierzątko o nazwie cyweta. Cyweta żywi się między innymi owocami kawowca,ale nie trawi nasion tylko miąższ. Zwierzę jest ponoć wybredne i wybiera tylko najlepsze owoce, a dodatkowo po przejściu przez jego przewód pokarmowy zaparzone ziarna nabierają wyjątkowo delikatnego smaku. Miałem przyjemność skosztować kopi luwak odwiedziwszy w Yogyakarcie niejaką Emi, autorkę znakomitego bloga Emi w drodze. To zabawne, bo bardzo dużo informacji o Indonezji zaczerpnąłem właśnie z jej bloga (Emi mieszka tu już ponad dwa lata) a teraz mieliśmy okazję spotkać się twarzą w twarz na miejscu. Emi może wam sprzedać kopi luwak tutaj http://luwabica.com/.


Jawa kryje w sobie wiele niespodzianek. Oprócz wszechobecnych meczetów zdarzają się też świątynie hinduistyczne, ale największym zaskoczeniem był dla mnie Borobudur, czyli największa buddyjska stupa na świecie. Jest oddalona godzinę jazdy samochodem od Yogyakarty i stoi tam prawdopodobnie od IX wieku. Były to czasy kiedy Jawa była jeszcze pod wielkim wpływem myśli indyjskiej i buddyzm musiał być jedną z ważniejszych religii na wyspie. Swoją drogą, właśnie w okolicach IX wieku buddyzm zaczynał zanikać w samych Indiach, wypierany przez renesans hinduizmu a potem wojujący islam. Budowla ma 35 metrów wysokości i można obchodzić ją wokół, jednocześnie wspinając się coraz wyżej. W dolnej części znajduje się 2000 reliefów przedstawiających różne sceny z życia Buddy. Generalnie Borobudur dzieli się na trzy poziomy. Pierwszy, najniższy symbolizuje "świat żądz", czyli rzeczywistość większości ludzi żyjących w iluzji, że poprzez realizowanie różnego rodzaju zachcianek można osiągnąć szczęście.  Poziom drugi "świat form", to rzeczywistość praktykujących buddyzm, którzy widząc formy i przedmioty nie są do nich przywiązani. Najwyższy, trzeci poziom to "świat bez form", najdoskonalsza forma realizacji. Zarezerwowana dla istot oświeconych ;-) Przyznam szczerze, że chyba żadne miejsce jak dotąd nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Jest czyste, proste i piękne. Co ciekawe - przez kilkaset lat stało właściwie zapomniane, porośnięte dżunglą i pokryte popiołem z wybuchającego nierzadko w okolicy wulkanu Merapi. Kto je odkrył? Oczywiście Anglicy, podobnie jak wiele zabytków starożytnych Indii, które w XIX wieku dawno popadły w zapomnienie.


To już moje ostatnie chwile w Yogyakarcie. Jest tu na pewno ciszej i spokojniej niż Jakarcie, czuć jednak że jest to miejscowość turystyczna. Na głównej ulicy miasta wprost roi się od sklepów, sklepików i restauracyjek, nie brakuje też niestety naganiaczy. Najgorsi są lokalni kierowcy becaków, czyli tutejszych rowerowych riksz, którzy tylko czają się żeby wsadzić białego do swojego wehikułu, zawieźć gdziekolwiek i zażądać potem absurdalnie wysokiej ceny. Nie można przejść 100 metrów, żeby nie usłyszeć zaczepek w stylu "Hey, mister, where are you going, need transport?". Wszystko odbywa się oczywiście z uśmiechem i w miłej atmosferze, ale ja po prostu nie lubię czuć się zwierzyną łowną. A taki już mój feler, że w nowych miejscach najchętniej poruszam się piechotą - jest zdrowiej i na pewno więcej można zobaczyć.

Jutro z rana wyruszam do północny wschód. Najpierw 11-godzinna podróż autobusem przez drogi i bezdroża Jawy a potem wspinaczka na wulkan. Stay in touch ;-)

niedziela, 13 września 2015

Yogyakarta

Co to za kraj ta Indonezja? 17 tysięcy wysp, 300 grup etnicznych, 700 języków - trochę przypomina to Indie, trochę dawny ZSRR, trochę... Unię Europejską. Nie wszyscy obywatele Indonezji chcą być Indonezyjczykami - na przykład Papuasi z Nowej Gwinei chętnie utworzyliby swoje własne państwo. Większość jednak akceptuje zastałą sytuację, a także dominację Jawy jako wyspy gdzie znajduje się stolica, gdzie obraduje rząd i skąd na cały archipelag promieniuje pewien wzorzec kulturowy.

Nie będę tutaj udawał specjalisty od Jawy, bo pomimo wertowania internetu i przeczytania kilku książek na temat Indonezji moja wiedza jest wciąż szczątkowa. Podobno jednak kluczem do zrozumienia jawajskiej kultury jest wizyta w Yogyakarcie, czyli stolicy kulturalnej i artystycznej Indonezji. Yogya (jak pieszczotliwie nazywają ją mieszkańcy) przywitała mnie intensywnie - "taksówka", którą pojechałem do hotelu to nie był samochód a zwykły motocykl - tak zwany ojek - podstawowa forma transportu w mieście. Ruch wszystkostronny, prędkość niebagatelna a ja z tyłu motocykla z plecakiem z trudem łapię powietrze. Jak to śpiewał kiedyś Bauagan Mistrzów: "albo masz przygody, albo nie masz przygód".

Hotel tym razem wyjątkowo trafiony. Rumah Zen Homestay to po prostu zwykły dom położony w jednej z bocznych uliczek, ale urządzony w lekko "new age" stylu. Jest czysto, jest wygodnie, woda mineralna za darmo w dowolnych ilościach ale najlepsza jest łazienka - mój pokój ma po prostu dodatkowe, całkiem niemałe pomieszczenie bez dachu, gdzie zamontowano prysznic i kibelek. Wrażenie jest takie jakby brało się ten prysznic na wolnym powietrzu - fantastyczne uczucie. A prysznic bierze się często bo średnia temperatura to 35 stopni. Mam też w pokoju gekona, ale podobno to standard. W domu oprócz mnie mieszka jeszcze kilku białasów, ale raczej nie wchodzimy sobie w drogę - generalnie pewne rzeczy się nie zmieniają, biały człowiek w Azji kiedy widzi drugiego białego człowieka natychmiast odwraca się, przechodzi na drugą stronę ulicy, albo co najmniej zatapia wzrok w smartfonie. Naprawdę nie kumam o co w tym chodzi, ale Europejczyk w Azji chodzi nieustannie w wielkiej bańce mydlanej swojego indywidualizmu. Dotyczy to zwłaszcza przybyszów z tzw. Europy Zachodniej - czasami myślę, że oni po prostu zasługują na zagładę ;-)



Po co mi jednak nudni Szwedzi czy Holendrzy skoro jest tylu fajnych Indonezyjczyków? Dzięki Couchsurfingowi poznaję dziewczynę o imieniu Fadella (na zdjęciu druga z lewej) oraz jej zabawnych znajomych. W Yogyakarcie muzułmanki są bardziej widoczne niż w Jakarcie - większość dziewczyn nosi hijab. Fadella jest jedną z nich, jednak ze swojego hijabu jest dumna, żali mi się nawet, że kiedyś jakiś Australijczyk ją wyśmiał i powiedział, że ubiera się nieżyciowo. Pomimo tego co myśli się w Europie, wiele kobiet zakrywa się tutaj całkowicie dobrowolnie - jest to dla nich podkreślenie własnej religijności. A Fadella podchodzi do swojej wiary bardzo poważnie. Idziemy do knajpki o kontrowersyjnej nazwie SS - jest to skrót od Special Sambal (sambal to po prostu pikantny sos na bazie chilli). W trakcie lunchu Fadella nagle przeprasza mnie i mówi, że musi pójść się pomodlić - idzie do specjalnego pomieszczenia o nazwie musholla aby odprawić jedne z pięciu codziennych modłów. Robi to z taką samą naturalnością z jaką Polka poszłaby do toalety przypudrować nosek.


Centralnym miejscem Yogyakarty jest Kraton, czyli Pałac Sułtana. Jest to zespół budowli niesłychanie lekkich i eleganckich, przy okazji pokazujących wyjątkowy styl architektoniczny Jawy, czyli domy składające się z podłogi i sufitu, ale bez ścian. Sufit podtrzymują kolumny, dzięki czemu jest przewiewnie (ważne w tutejszym klimacie) a sułtan pewnie nie musiał obawiać się złodziei w obrębie swojej posesji. Jedną z głównych przyczyn dla których tutaj przyszedłem jest jednak gamelan - w pałacu odbywają się regularne koncerty, często w towarzystwie tancerek. Spełniam więc z nawiązką swoje plany na Indonezję - wszak dla gamelanu tu przyjechałem ;-) Koncert jest bardzo spokojny, powolny, gongi leniwie snują swoje melodie a do tego tancerki i tancerze poruszają się "z lekkością płynącej rzeki, niczym chmury sunące po niebie". W jawajskim tańcu można dostrzec zarówno wzorce tańców indyjskich, takich jak bharatanatyam jak i figury chińskiego tai chi. Skąd wpływy indyjskie w Indonezji? Generalnie między V a XV wiekiem kultura i cywilizacja Indii królowały na wyspach. Dominującymi religiami był buddyzm i hinduizm a rządzące Jawą dynastie mocno czerpały z wzorców z subkontynentu. Niezwykłe jest to, że pomimo iż od kilkuset lat w Indonezji niepodzielnie rządzi islam, wciąż widać mnóstwo indyjskich wpływów. Dość powiedzieć, że w Yogyakarcie regularnie można obejrzeć Ramayanę wystawianą w formie teatru tańca z akompaniamentem gamelanu. Zresztą miałem przyjemność to zobaczyć - znakomicie pokazuje fuzję dwóch kultur. Gamelan dzwoni, pani śpiewa po jawajsku, a na scenie Rama, Sita, Hanuman i inni po raz kolejny odgrywają jedną z najbardziej kultowych opowieści w historii ludzkości.